Wiele lat temu w Toronto obserwowałam dwie kobiety rozmawiające na ławce, podczas gdy trójka ich dzieci bawiła się w piaskownicy. Bardzo były sobą zajęte: chichotały, zniżały głos do szeptu, a potem wybuchały głośnym radosnym śmiechem. Byłam od nich starsza, miałam trzydzieści trzy lata. W pewnym momencie podeszło do nich dziecko i jedna z kobiet, po krótkim „excuse me” rzuconym w stronę koleżanki, nachyliła się do dziecka z pełnym miłości i zainteresowania „słucham kochanie.” I wtedy przypomniała mi się warszawska ławka przy piaskownicy. Ileż to razy w podobnej sytuacji rozmawiałyśmy dalej, ignorując dziecko, może nie widząc go nawet. Albo któraś mówiła „Poczekaj chwileczkę” czy „Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że rozmawiam z panią?” Zrobiło mi się przykro, nawet wstyd. Przecież my także kochałyśmy nasze dzieci…
To były pierwsze dni w Toronto. Czasami myślę nawet, że dlatego zostałam tam na kolejne lata mojego życia. Ujął mnie stosunek tych kobiet do ich dzieci. Nie byłam taką ciepłą mamą dla moich córek, ale instynktownie czułam, że to ta postawa jest właściwa . I bardzo chciałam być taką matką.
Nikt nas nie uczył macierzyństwa. Były książki o tym jak pielęgnować dzieci, jak organizować świat wokół nich, ale nie było nic o tym jak budować w nich poczucie, że są ważne, wyjątkowe, wspaniałe. Moja mama też mnie czasem strofowała, że jej przeszkadzam. I mamy koleżanek również je pouczały, by nie przeszkadzać. Trzeba było czekać aż dorośli skończą rozmowę. Oni byli ważniejsi. Nasze małe życie nie miało takich ważnych spraw jak ich duże. Ważne było „dobre wychowanie” cokolwiek to miało znaczyć. No i wyrosłyśmy na matki bez poczucia własnej wartości, którym trudno wychowywać inaczej swoje dzieci.
Jakiś rok później przeczytałam o pierwszoklasistce Mary, która narysowała fioletowe drzewo i pokazała nauczycielce. Ta pochwaliła rysunek:
– „Bardzo ładne, Mary. Ale wiesz, ja nigdy nie widziałam fioletowego drzewa…”
– „Ooo, jaka pani biedna” – powiedziała dziewczynka, patrząc na panią z żalem.
I znowu coś zrozumiałam. Przypomniało mi się jak polskie dzieci starały się przypodobać nauczycielom, poprawiały wszystko tak, żeby im się podobało. I raczej rzadko któremu przychodziło do głowy, że ma prawo widzieć świat po swojemu. Przyczyna i skutek. Nie czują się ważne i wyjątkowe, zatem nie dają sobie prawa do własnego „drzewka”, później – szczęścia .
Tyle lat minęło od tamtych „objawień”, przeczytałam setki książek, odbyłam dziesiątki kursów, stałam się innym człowiekiem, a moje córki są dorosłe. Piszę o tym, ponieważ spotykam dziś w Polsce inne matki – takie, jaką ja chciałabym być. Miałam prelekcję w centrum zabaw twórczych w Oliwi o nazwie Edward.
http://www.centrumedward.pl
Jasna sala z oknami sięgającymi podłogi, za którymi roztacza się piękny widok, wykładzina dla raczkujących maluchów i półeczki z pomocami do zabawy. Nazywa się to Ogrodem Pozytywnej Energii i – proszę mi wierzyć – czuje się ją tam. Najważniejsze jednak jest nie to, co robi się dla dzieci, ale co robi się dla rodziców. Za przepierzeniem jest dla nich kawiarenka, bo Centrum to „nie przechowalnia”. Rodzice mogą obserwować dziecko, uczyć się. Są dla nich warsztaty i możliwość korzystania z porad psychologa, logopedy, pedagoga czy fizjoterapeuty. Ja podpowiadałam mamom, jak być szczęśliwą, spełnioną kobietą. Z wielką radością rozmawiałam z tymi pięknymi młodymi kobietami, które już teraz wiedzą więcej niż ja wtedy na tej ławce w Toronto. Przyznawały, że matki też im zazdroszczą tylu książek i innych możliwości dowiadywania się co naprawdę potrzebne jest dziecku i jak mogą zadbać o siebie, żeby chciały i umiały mu to dać. Zazdroszczą to nie najlepsze słowo, raczej cieszą się, tak jak i ja się cieszę, że w Polsce jest dziś inny stosunek do troski o siebie i dzieci. Jest jednak smuteczek, że może coś straciłyśmy, że nasze dzieci mogłyby być szczęśliwsze i nie musiałyby jako dorosłe osoby pracować nad budowaniem poczucia własnej wartości. Wszędzie powtarzam, że tylko szczęśliwa matka może wychować szczęśliwe dzieci. Zawsze podkreślam również rolę budowania w dzieciach poczucia własnej wartości i ważności. I raduję się widząc, że coraz więcej młodych Polek (i Polaków!) to rozumie. Chodzi o to, by i rodzice i dzieci miały prawo do swojego fioletowego drzewa.
Ostatnio zdałam sobie sprawę, że z powodu tzw. “zimnego chowu” populanego w latach 70-tych do tej pory nie mam dzieci. Bałam się, że nie będę umiała ich kochać. Dopiero teraz dojrzewam do bycia matką. Jeśli fizlologia mi na to pozwoli to urodzę, jeśli nie to adoptuję.
Ostatnio zdałam sobie sprawę, że z powodu tzw. “zimnego chowu” popularnego w latach 70-tych do tej pory nie mam dzieci. Bałam się, że nie będę umiała ich kochać. Dopiero teraz dojrzewam do bycia matką. Jeśli fizjologia mi na to pozwoli to urodzę, jeśli nie to adoptuję.
Trafiłam na Pani blog całkiem niedawno i doszłam do wniosku, że muszę przeczytać go od początku, żeby lepiej zrozumieć, o czym Pani pisze aktualnie. Urodziłam się w 82 roku i byłam wychowywana dokładnie tak, jak Pani opisuje – nie przeszkadzaj, nie odzywaj się, jak dorośli rozmawiają itp. Wychowywały mnie mama i babcia – dwie samotne, porzucone przez mężczyzn kobiety. Większość dzieciństwa spędziłam czytając książki i bawiąc się grzecznie sama, bo okoliczne dzieci nie były dla mnie “wystarczająco dobrym towarzystwem”. Wybuchy radości były kwitowane – kto się dzisiaj śmieje, jutro będzie płakał. Nie wolno mi się było cieszyć, złościć, mieć własnego zdania…
Nie warto pisać, na kogo wyrosłam. Zaraz po maturze poszłam na studia i chyba na zasadzie ucieczki z domu związałam się z kilka lat starszym mężczyzną. Na szczęście dobrze trafiłam – jesteśmy razem już 11 lat. Nie mam pojęcia, jak on ze mną tyle wytrzymał ;)
W zeszłym roku zaczęłam porządkować swoje życie. Wybaczyłam mamie i babci, bo przecież nie znały innego sposobu wychowywania dzieci. Na pewno mnie na swój sposób kochały (i nadal kochają), ale nie mają pojęcia, jak to okazać.
Mam 30 lat i nie mam dzieci. Do niedawna nie chciałam, teraz zaczynam powoli chcieć, ale wciąż jeszcze mam tyle swoich spraw do uporządkowania – ustalenie co jest dla mnie ważne, kim w ogóle ja jestem. Zanim zdecyduję się na ten poważny krok chcę mieć jeśli nie pewność, to chociaż silną wiarę w to, że będę potrafiła spędzać z dzieckiem czas, bawić się z nim, szanować je – wychowywać, a nie hodować.
Spotkałam się kiedyś z tekstem zirytowanej matki “przewinięte, nakarmione i czego ryczy”. Nie chcę być taką matką. Chcę być dla dziecka przewodnikiem, opiekunem, przyjacielem, nie gospodarzem, który je tylko “oporządza”…
Dziękuję Pani za ten tekst :)
A ja dziękuję Pani za Pani tekst. Bardzo mądry i dobry :)